ZROZUMIENIE UMOŻLIWIA ZASTĄPIENIE NIERACJONALNYCH DZIAŁAŃ LUB BEZRADNOŚCI PRZEZ DZIAŁANIA RACJONALNE


Marian Mazur, Cybernetyka i charakter. Wyd. 1, PIW, Warszawa 1976.


8. Walka o poznanie człowieka

Wspomniany już paradoks, że w zdobywaniu informacji o wszystkim zabrakło informacji o samej informacji, nie jest jedyny w tym rodzaju. Podobnie człowiek, poznając wszystko dokoła, największe trudności napotykał w poznawaniu siebie.

Dziś w dobie cybernetyki, wiemy, że chociaż informacje mogą być przetwarzane z zawrotną szybkością, w komputerach jeszcze nawet szybciej niż w mózgu, a zużywana na to energia może być bardzo mała, to jednak ani ta szybkość nie może być nieskończenie wielka, ani ta energia nie może być nieskończenie mała. Do niedawna, a cóż dopiero przed tysiącami lat, nikt nie miał o tym najmniejszego pojęcia, nic więc dziwnego, że myślenie wydawało się zjawiskiem w ogóle nie wymagającym czasu i energii, toteż zostało uznane za „niematerialne”, a stąd już prosta droga prowadziła do wyodrębnienia „ducha” i „ciała” oraz podziału świata na „materialny” i „niematerialny”. Kiedy się wystartuje z fałszywego punktu, nie ma już właściwie granic w snuciu werbalnych spekulacji i komponowaniu rozmaitych mitologii.

Normalnie w rozwiązywaniu problemów nauka napotyka mniejsze czy większe trudności, które wcześniej czy później udaje się ku zadowoleniu wszystkich pokonać, mroki niewiedzy zostają nowymi odkryciami w pewnym stopniu rozproszone, błędy sprostowane, pustosłowie usunięte, a mity przeniesione do rezerwatów w krainie sztuki.

Ale problematyka poznawania człowieka była daleka od normalnej, piętrzyły się w niej bowiem trudności trojakiego rodzaju.

Po pierwsze, sam obiekt poznawania był niezadowolony z tego, co odkrywała o nim nauka. Z takich samych powodów, z jakich każdy woli fałsze w swoim portrecie namalowanym przez malarza-pochlebcę od prawd zawartych w zdjęciu fotograficznym sporządzonym przez rentgenologa. Mity były przyjemniejsze niż wiedza.

Po drugie, człowiek był obiektem zainteresowań nie tylko nauki, ale i rozmaitych doktryn. W walce więc o poznawanie człowieka oprócz naukowców uczestniczyli także doktrynerzy. Była to jednak dziwna walka. Zazwyczaj walkę toczą ze sobą dwie strony, tam zaś walczono jednostronnie: naukowcy walczyli z problemami, a doktrynerzy z naukowcami. Tylko problemy nie walczyły z nikim, bo problemy potrafią co najwyżej stawiać bierny opór.

Doktrynerzy nie walczyli z problemami, ponieważ nie uważali, żeby jakieś problemy poznawania ludzkiej natury istniały. Czym jest człowiek, jaki jest, i co powinien robić, a czego nie robić, zawsze było dla doktrynerów jasne, pozostawało jedynie wszystkich o tym pouczać. Zmartwienie o stronę dowodową mieli doktrynerzy z głowy, żądając, żeby to, co mówią, było przez pouczanych przyjmowane „na wiarę”, a nie dowierzających tępiąc jako wrogów „jedynej prawdziwej” doktryny.

Będąc naukowcem łacno można było być zaliczonym do tej kategorii, jako że naukowcy to niedowiarki, na wszystko żądali dowodów. Widzieli problemy nawet tam, gdzie ich widzieć nie powinni, a co gorsza, nieraz je rozwiązywali, nie interesując się przy tym, czy wyniki pasowały do doktryn.

Nie mogły zaś pasować, gdyż doktrynerzy zapewniali, że ów świat niematerialny wpływa na materialny, duch rządzi ciałem, to on w nim właśnie myśli. Tymczasem gdyby jakiś „duch” oddziaływał na „ciało”, to wywołane tym skutki byłyby miarą oddziaływań, a stąd wynikałoby, że „niematerialny duch” ma jednak całkiem materialne właściwości. To tak samo, jak gdyby ktoś chciał wymyślić geometrię, której podstawowym pojęciem byłoby kwadratowe koło.

Tego rodzaju sprzeczności doktrynerzy objaśniali maluczkim jako „tajemnice”, których nauka, „ograniczona do świata materialnego”, zrozumieć nie może.

Sprzeczności nie tylko nie odbierały doktrynerom dobrego samopoczucia, lecz przeciwnie, okazywały się bardzo użyteczne, gdyż, zależnie od potrzeby, pozwalały akcentować czasem kołowość, a czasem kwadratowość, dzięki czemu wszystko, co się chciało, można było przedstawiać jako zgodne z doktryną.

Zdawałoby się, że gdy jakaś doktryna była mętna, to powinno spowodować to jej upadek. Nic podobnego! Pewien stopień mętności był zaletą doktryny, bo wtedy zachodziła potrzeba jej „wyjaśniania”, „nauczania”, strzeżenia „czystości”, itp., a wszystko to uzasadniało potrzebę istnienia licznej kadry doktrynerów dla dobra i na koszt „nauczanych”. Jedyny przy tym warunek to doprowadzenie do stanu, w którym doktryna stawała się obowiązująca.

Dlaczego to jednak doktrynerzy decydowali o naukowcach, a nie naukowcy o doktrynerach? Aby to zrozumieć, trzeba sięgnąć do zamierzchłej przeszłości i wyobrazić sobie ówczesną sytuację. Z jednej strony, naukowcy wiedzieli o człowieku bardzo mało, prawie nic, a tych, którzy wiedzieli choć trochę, było niewielu. Z drugiej strony, doktrynerzy na każde pytanie mieli gotową odpowiedź, wszystko potrafili wyjaśnić i przewidzieć, a przy tym aż się roiło od wszelkiego rodzaju magów, czarowników, szamanów, arcykapłanów i proroków. Któż więc w tej sytuacji mógł mieć większy wpływ, naukowcy czy doktrynerzy?

Nic dziwnego, że doktrynerzy mieli ludziom nie tylko dużo do rozpowiadania, ale i do rozkazywania, mogli więc decydować, czym się naukowcom wolno zajmować, rozstrzygać, jakie twierdzenia naukowe są słuszne, a nawet — jak np. kapłani staroegipscy — sami sobie pozwalać na uprawianie nauki, wykorzystując otrzymywane wyniki do wspierania doktryny i strzegąc ich przed przenikaniem poza krąg wtajemniczonych. Przede wszystkim mogli jednak obwarować samą doktrynę — nie tylko nie wolno było jej kwestionować, lecz choćby roztrząsać, a nawet zbytnio poznawać. Celem doktryn było bowiem dekretowanie ludzi, przy czym niekoniecznie chodziło o władzę w sensie administracyjnym, często tytularnym władcą bywał figurant, sterowany przez doktrynerów. Każda władza należy przecież nie do tych, którzy ogłaszają decyzje, lecz do tych, którzy je podejmują.

Co też doktrynerzy mieli ludziom do powiedzenia o ludzkiej naturze? Rzecz jasna, maluczkim, tj. przez siebie rządzonym.

Najłatwiej odpowiedzieć na pytanie, czego nie mieli do powiedzenia — nie mówili im, jak przestać być rządzonymi.

Ale co im mówili?

Są trzy sposoby postępowania jeźdźca z koniem: z góry, z boku i z dołu.

Sposób z góry: jesteś koniem i nic tego nie odmieni, zawsze będę siedział ci na grzbiecie, bądź więc koniem posłusznym, bo w przeciwnym razie dostaniesz batem.

Sposób z boku: nie ma między nami różnicy, obaj dążymy w tym samym kierunku, i tylko aby lepiej pilnować naszej wspólnej drogi, siedzę ci na grzbiecie.

Sposób z dołu: świat należy do koni, jam tylko twoim sługą, którego wybrałeś do siedzenia ci na grzbiecie, nieprawdaż? Wprawdzie tego nie potwierdzasz, ale wystarcza, że ja to oświadczam w twoim imieniu.

Wszystkie te trzy sposoby po kolei były stosowane, a często wszystkie naraz lub w kratkę, zależnie od okoliczności.

Konkretnie, chodziło o to, żeby rządzeni nadal pozostawali rządzonymi i byli z tego zadowoleni.

Do tego celu służyło wpajanie im obowiązków w zakresie pracowitości, posłuszeństwa, prawdomówności i moralności, a do ich egzekwowania potrzebne było szerzenie i podtrzymywanie przeświadczenia, że człowiek jako istota obdarzona „wolną wolą” ma spełniać wszystko, czego się od niego wymaga, a jeżeli tego nie robi, to znaczy że „nie chce” i zasługuje na ukaranie, a jeżeli się buntuje, to jest „opętany przez złego ducha”, powinien być więc poddany zabiegom wychowawczym oraz, w razie ich nieskuteczności, odpowiednio dotkliwej obróbce. Że powinien promienieć szczęściem jako pan stworzenia i wybraniec bogów, którzy mu nawet użyczyli swojego wyglądu, tyle że w miniaturze, kazali kochać swoich delegatów i wyposażyli go w duszę nieśmiertelną, która po ciężkim życiu swego posiadacza odbierze za to nagrodę przechodząc ze świata udręk do krainy wiecznego zapomnienia, bądź ponowi doczesną wędrówkę z awansem do lepszych warunków dla nowej cielesnej powłoki, bądź też będzie w zaświatach doznawać wiekuistej szczęśliwości — różne doktryny różne rzeczy obiecywały, a nic łatwiejszego niż dawanie obietnic niesprawdzalnych i nic nie kosztujących.

Tak więc słodzono człowiekowi sytuację, wmawiając weń, że stanowi pępek świata, czyli honorując go antropocentryzmem . Zrobiono z człowieka twór cudowny, aby można było z nim wyprawiać cuda.

Dopóki nauka była słaba, nic nie mąciło antropocentrycznego ładu, oprawionego w starannie wypracowaną doktrynalną terminologię. Toczyły się wprawdzie walki między rozmaitymi doktrynami, ale nie o antropocentryzm. Nikt przecież nie podcina gałęzi na której siedzi.

Pierwszym jego zagrożeniem ze strony nauki było odkrycie dokonane przez Kopernika. Wprawdzie dotyczyło ono astronomii i nie miało w życiu codziennym praktycznego znaczenia, jako że wschody i zachody słońca odbywają się tak, jak się przedtem odbywały, bez względu na do, czy ich przyczyną jest obracanie się Ziemi dookoła Słońca, czy obracanie się Słońca dookoła Ziemi, ale podważyło mniemanie o wyjątkowej roli człowieka we wszechświecie przez okazanie, że jego siedziba to tylko planeta krążą wokół wielkiej gwiazdy, i to w towarzystwie paru innych planet. To właśnie sprawiło, że teoria Kopernika, uznana od razu przez innych naukowców, gdyż wyjaśniała wiele spraw dotychczas niezrozumiałych, była jeszcze przez paręset lat potępiana przez doktrynerów, którym zmąciła tak klarowny, zdawałoby się, obraz kosmosu z człowiekiem pośrodku.

Z czasem liczba nieprzejednanych malała, a dzisiaj trudno sobie nawet wyobrazić, żeby ktokolwiek mógł jeszcze oponować — przeciwnie, świętuje się pięćsetlecie dzieła Kopernika na całym świecie.

Ale też, choć wstrząsnęło ono antropocentryzmem, to jednak go nie obaliło. Jego zwolennicy, pogodziwszy się z naukowymi faktami, nie widzieli przeszkód, dlaczego by człowiek nie miał odgrywać swojej nadprzyrodzoną mocą wyznaczonej mu roli na Ziemi wędrującej zamiast tkwiącej w jednym miejscu.

Nadszedł jednak następny cios w postaci teorii ewolucji Darwina. Potraktowanie człowieka jako ogniwa procesu doskonalenia się gatunków opartego na przystosowywaniu się do warunków życia w otoczeniu, jako jednego z gatunków zwierząt, któremu udało się przetrwać, nie obalało wprawdzie wyjątkowości człowieka, ale ją sprowadzało do wyjątkowości lepiej przystosowanego. Ot, w kłębiącym się świecie organizmów pożerających się by samemu przeżyć, człowiek zdobył sytuację, w której znacznie częściej bywa pożerającym niż pożeranym. Dąży nawet do tego, żeby nigdy nie być pożeranym, co też, choć niezupełnie, powiodło się, dzięki likwidacji ludożerstwa i wytępieniu dostępnych zwierząt drapieżnych oraz znacznym sukcesom w walce z chorobotwórczymi mikroorganizmami, utrudnionej wobec wielkiej jej liczebności i mikroskopijnych rozmiarów.

Wiedzę o człowieku teoria ewolucji oczyszczała z mitów o nadprzyrodzonych duchowych jego właściwościach, ukazując brak istotnej granicy między człowiekiem a zwierzęciem, toteż niesłychanemu oburzeniu, jakie wywołała w środowiskach pozanaukowych, towarzyszyły zaciekłe wysiłki zmierzające do udowodnienia, że granica taka istnieje.

Wskazywano więc, że tylko człowiek jest zdolny do celowego działania, jest bowiem istotą rozumną, a zwierzęta nie, a gdy twierdzenie to zostało obalone niewątpliwymi przykładami celowego zachowania się różnych zwierząt, twierdzono już tylko, że zwierzętom umożliwia to ich „instynkt”, natomiast człowiek ma ponadto „rozum”, ale była to już tylko gra słów3.

Wysuwano też argument, że tylko ludzie potrafią się ze sobą porozumiewać, czego dowodem jest ich mowa, został on jednak obalony, gdy w wyniku badań naukowych okazało się, że porozumiewają się ze sobą nawet takie zwierzęta, których nikt by o to nie podejrzewał, np. pozornie bezładne fruwanie pszczół jest informowaniem innych o miejscach, w których znajdują się kwiaty obfitujące w miodotwórcze substancje.

Najdłużej przetrwało twierdzenie, że w odróżnieniu od człowieka zwierzęta nie potrafią się posługiwać narzędziami ani tym bardziej ich wytwarzać. Pierwsza jego część okazała się nieprawdziwa, chociażby wobec faktu, że małpy potrafią strącać orzechy kokosowe z drzewa kijem, niedawno zaś zaobserwowano w Tanzanii pewien rodzaj sępów wyżerających strusie jaja po uprzednim rozbiciu ich twardej skorupy za pomocą kamieni zrzucanych z dzioba, przy czym, nawiasem mówiąc, inne ptaki przyglądają się tej operacji w oczekiwaniu, że jajo się rozpryśnie i przy tej okazji same będą się mogły także pożywić. Druga część twierdzenia jest nieprawdziwa o tyle, że jak o tym dawno wiadomo, zwierzęta potrafią budować swoje siedziby (gniazda, mrowiska, ule, tamy itp.). Natomiast prawdą jest, że zwierzęta nie konstruują tworów skomplikowanych, ale dopiero cybernetyka wyjaśniła dlaczego. Będzie o tym mowa w rozdziale 14.

W wyniku tych sporów postawa antropocentryczna uległa pewnej redukcji, a mianowicie uznano, że z fizjologicznego punktu widzenia nie ma istotnej granicy między człowiekiem a zwierzętami, człowiek jest po prostu jednym z ssaków, natomiast istnieje granica, jeśli chodzi o procesy psychiczne, co uzasadniano argumentem, że człowiek jest zdolny do nieustającego postępu, podczas gdy zwierzęta zachowują się wciąż tak samo jak ich poprzednie pokolenia. Kategoryczność tego twierdzenia została najpierw osłabione wskazaniem na fakt, że nie tylko zwierzęta, ale i ludzie dzicy na najprymitywniejszym szczeblu rozwoju dziś jeszcze pozostają na tym szczeblu z pokolenia na pokolenie. W ten sposób argument o zdolności do postępu obracał się przeciw antropocentryzmowi, gdyż zamiast różnicy między zwierzętami a człowiekiem, uwydatniał różnicę między człowiekiem pierwotnym a człowiekiem cywilizowanym. Aby coś z tego ocalić, wysunięto złagodzone twierdzenie, że chociaż trudno mówić o postępie u ludzi pierwotnych, to jednak, w odróżnieniu od zwierząt, nigdy nie przejawiających żadnego postępu, stał się on przecież możliwy u człowieka w sprzyjających warunkach, a to świadczy o jego szczególnych właściwościach. Przy tym nie zauważono nawet, że wzmianka o sprzyjających warunkach jest argumentem z arsenału teorii ewolucji.

Następnym podstawieniem nogi antropocentryzmowi stała się teoria odruchów warunkowych Pawłowa, którego eksperymenty okazały zdolność uczenia się u zwierząt i ujawniły jego mechanizm. Nie był to jednak cios rozstrzygający, i antropocentryści znów mogli uchwycić się słomki nadziei. Bo oto eksperymenty Pawłowa nie wyjaśniły wszystkiego, jeśli chodzi o człowieka, lecz tylko sprawy najprostsze.

Ze sprzeciwem doktrynerów spotkała się teoria Freuda, gdyż dostarczała argumentów przeciw rygorystycznym naciskom na postępowanie człowieka, ujawniając rolę podświadomości, kształtowanej przez przeżycia nawet z okresu wczesnego dzieciństwa.

I wreszcie przyszło antropocentryzmowi doznać ciosu chyba jeszcze większego niż po ogłoszeniu teorii ewolucji, tym razem zadanego przez cybernetykę. Ciężko im było przeżyć zestawienie człowieka ze zwierzętami, ale zestawienie człowieka z maszynami przekraczało ich granice wytrzymałości, toteż na cybernetykę posypał się grad potępień, a nawet w niektórych krajach zakazano jej uprawiania. Trwało to co prawda tylko kilka lat, ale też sytuacja była inna niż za czasów Darwina. O słuszności teorii ewolucji można było tylko przekonywać, powołując się na dowody z przeszłości zbyt odległej, żeby można je było dokładnie sprawdzić — natomiast cybernetyczne maszyny, rozwiązujące zadania matematyczne i logiczne, tłumaczące z jednego języka na inny, komponujące melodie i teksty poetyckie, grające w szachy itp. można było zobaczyć na własne oczy. Poza tym teoria ewolucji to jedynie sprawa satysfakcji ze zrozumienia przemian organizmów w skali milionów lat, natomiast maszyny cybernetyczne to technika, przemysł, automatyka, z korzyściami wymiernymi i osiągalnymi zaraz, a nie za milion lat, jeszcze zaś nie było takiego kraju, który by zrezygnował z takich korzyści dla pięknych oczu antropocentrystów.

Po odpływie fali antycybernetycznej sprzeciwy doktrynerów straciły na sile. Nauka stała się zbyt potężną rzeką, ażeby można było zawrócić jej bieg, a poza tym jest coraz trudniejsza do zrozumienia dla postronnych, atakować jej twierdzeń nie da się już za pomocą zwykłych inteligenckich zasobów pojęciowych.


Na początku rozdziału wspomniałem o trojakiego rodzaju trudnościach. Trzeci rodzaj stanowiły trudności związane z samym problemem.

Mówiąc o stosunku doktrynerów do naukowców zaznaczyłem, że było wiele doktryn, ale to nie znaczy, że nauka była czymś jednolitym. Nie mogła być, bo przecież miała strukturę monodyscyplinarną.

Spośród wielu dyscyplin zajmujących się ludzkimi sprawami dwie zajmują się bezpośrednio zachowaniem człowieka: fizjologia (neurofizjologia) i psychologia.

Fizjologia podchodzi do tego zagadnienia od strony energomaterialnej, badając elementy ludzkiego organizmu, a w szczególności systemu nerwowego, zwłaszcza mózgu. Fizjologowie posunęli się daleko w rozeznaniu budowy nerwów, ich lokalizacji i funkcjonowania.

Natomiast psychologia podchodzi od strony informacyjnej. Badając objawy ludzkiego zachowania psychologowie wysnuli wiele wniosków na temat ludzkiej pamięci, uczuć, motywów postępowania itp.

Działalność fizjologów i psychologów nasuwa porównanie z dwiema drużynami robotników kopiącymi tunel, w nadziei, że kiedyś się spotkają i tunel będzie gotowy do przejazdów z krańca w kraniec. Wydawało się, że do takiego spotkania dojdzie niebawem, jeszcze parę ruchów łopaty z jednej i drugiej strony, a tunel, każda ze swojego krańca, zostanie przebity. Nadzieje te jednak nie tylko się nie spełniły, ale nawet można mieć wątpliwości, czy się kiedykolwiek spełnią na podstawie osiągnięć tych dwóch dyscyplin. Jak dotychczas istnieje między nimi nieprzebyta luka.

Lukę tę stanowi sprawa przemiany procesów energomaterialnych w informacyjne.

Fizjologowie potrafią już dość dokładnie mierzyć potencjały elektryczne w różnych miejscach mózgu (nawiasem mówiąc są to potencjały rzędu tysięcznych części wolta — okoliczność pomagająca zrozumieć, dlaczego procesom psychicznym przypisywano „niematerialność” w czasach, gdy absolutnie nic nie wiedziano o zjawiskach elektrycznych w mózgu, a gdyby nawet wiedziano, to nie było najmniejszych możliwości mierzenia ich z taką dokładnością), badać je w rozmaitych stanach organizmu, określać związki między funkcjami poszczególnych części mózgu, ale nie widać, w jaki sposób mogliby dojść do wyjaśnienia, wskutek czego ludzie dążą do zdobycia np. władzy lub majątku.

Psychologowie zebrali obszerne dane, jak ludzie postępują, a zwłaszcza co o swoim postępowaniu mówią, i na tej podstawie wyodrębnili pewne typy zachowań, ale nie widać, w jaki sposób mogliby dojść do odpowiedzi na powyżej postawione powyżej pytanie, tj. do wyjaśnienia, wskutek czego pewni ludzie dążą do zdobycia władzy lub majątku. Odpowiedzią na takie pytanie nie jest przecież samo stwierdzeniu takich dążeń.

Krótko mówiąc, tym niedosiężnym „środkiem”, nie zbadaną luką, jest źródło motywacji. Fizjologowie są blisko źródła, ale nie motywacji. Psychologowie są blisko motywacji, ale nie u źródła. Źródłem są procesy energomaterialne w organizmie, motywacją zaś procesy informacyjne, ale jakie jest przejście od jednych do drugich?

Wydaje się, że w tym zakresie fizjologia zdołała osiągnąć więcej niż psychologia, i nietrudno zrozumieć dlaczego.

Fizjologowie mając do czynienia z energomaterialnymi elementami, a więc z uchwytnymi konkretami, mogą je badać z zachowaniem wszelkich rygorów ścisłości wymaganych w naukach przyrodniczych. Wyniki osiągnięte przez jednych fizjologów mogą być sprawdzane przez innych. Dowolności indywidualnych interpretacji są niemal wykluczone — od badacza żąda się dowodów, a nie mniemań. Wszystko to sprawia, że fizjologia jest dyscypliną o dużej jednolitości, umożliwiającej sensowne zadawanie pytań w rodzaju: „a co o tym mówią fizjologowie?" Jest godne uwagi, że najtrwalszy wkład do wiedzy o człowieku i jego psychice pochodzi od fizjologów, jak np. Hipokrates i Galenus (temperamenty), Pawłow (odruchy warunkowe), Freud (podświadomość), Kretschmer (konstytucyjne typy ludzkie i odpowiadające im typy zachowań).

W przeciwieństwie do tego psychologia jest dyscypliną składającą się głównie z domniemań, a ponieważ domniemania jednych niekoniecznie są podzielane przez innych, więc powstawały rozmaite „szkoły”, przypominające „szkoły” filozoficzne i często będące pod ich wpływem. Niemal z reguły były one ze sobą skłócone, jedna drugiej zarzucała „błędność”, czego jednym z przejawów była skłonność do przybierania nazwy „psychologia” (np. psychologia behawiorystyczna, psychologia postaci itp.), pomimo że w istocie nie były to żadne „psychologie”, lecz tylko wyodrębnione punkty widzenia lub metody, a jedynym sensownym sposobem ich traktowania jest ocena, do rozwiązywania jakich zagadnień które się bardziej nadają. Pytania: „co o tym sądzą psychologowie?”, nie można by postawić bez dodania którzy, a w razie kwestionowania jakiś twierdzeń psychologii słyszy się w odpowiedzi, że to „nie ta” psychologia, tylko jakaś „przestarzała”, w każdym razie nie taka, jaką uprawia psycholog, z którym się rozmawia.

Ten stan rzeczy znajduje potwierdzenie nawet w fakcie, że Freud stworzył „szkołę”, co zdawałoby się świadczyć, że i w fizjologii zdarzały się „szkoły”, ale nie świadczy, gdyż odrębność Freuda wynikała stąd, że, chociaż był lekarzem, najbardziej „psychologizował”, tj. snuł domniemania (i za to był atakowany), czyli popełniał grzechy charakterystyczne dla psychologów, a nie dla fizjologów.

Trzeba jednak przyznać, że problematyka psychologiczna jest trudniejsza od fizjologicznej. Elementy organizmu są tak bardzo podobne u wszystkich ludzi, że zbadawszy neurony czy synapsy fizjolog nie musi się martwić, że wyniki jego badań być może odnoszą się do Kowalskiego, ale nie odnoszą się do Piotrowskiego, mają one znaczenie uniwersalne. Natomiast objawy informacyjne ludzkiego zachowania są tak indywidualne, tj. zależą od tak wielu czynników, że gdy psycholog zbada np. motywację Kowalskiego, to wyniki tych badań mogą nie mieć żadnego zastosowania do Piotrowskiego.

Aby twierdzenia psychologii mogły mieć walor ogólniejszy, trzeba by dotrzeć do tych czynników i zbadać, który jaką rolę odgrywa. Dlatego za jedno z najnowszych osiągnięć metodologicznych psychologii uchodzi analiza czynnikowa, za której pomocą szuka się związków statystycznych między rozmaitymi czynnikami ludzkiego postępowania.

Jakkolwiek wykryto na tej drodze związki występujące nieco częściej od innych (czego „na oko”, bez analizy czynnikowej, nie dałoby się wykryć), to jednak są to jedynie związki między objawami, nie wyjaśniające przyczyn, a poza tym nawet najczęściej stwierdzane związki niekoniecznie są istotne.

Objaśnię to w sposób nieco anegdotyczny. Przypuśćmy, że jakiś urzędnik postanowił zbadać, od czego zależy jakość dźwięku radioodbiorników, i w tym celu poklasyfikował je w dużym magazynie według rozmiarów, kształtów i barwy obudowy, a w wyniku stwierdził, że najlepsze odbiorniki są przeważnie czarne. Rzecz jasna, byłby to związek zupełnie nieistotny. Do znalezienia związków istotnych potrzeba tu nie analizy czynnikowej, lecz radiotechnika jako specjalisty znającego zasady funkcjonowania radioodbiorników i dzięki temu wiedzącego, na co popatrzeć.

Ostatnio do problematyki poznania zachowania człowieka została przyzwana cybernetyka. Nie mówię, że się włączyła, lecz została przyzwana, gdyż zarówno fizjologowie, jak i psychologowie traktują cybernetykę od strony narzędziowej, tj. spodziewają się, że cybernetyka przyczyni się do udoskonalenia ich własnych metod.

W fizjologii, a nawet ogólniej, w biologii, nastąpiło to w znacznym zakresie i nawet znalazło wyraz w powstaniu takich dyscyplin, jak biocybernetyka, bionika itp. Rola cybernetyki polega tam na dobieraniu modeli cybernetycznych i matematyzacji (za pomocą wzorów adaptowanych do tych modeli) wyodrębnionych funkcji elementów organizmu. W tej roli cybernetyka nie wnosi odkrywczych informacji, lecz tylko zapewnia większą przejrzystość dotychczasowej wiedzy i umożliwia stosowanie obliczeń.

W psychologii cybernetyka znajduje niewielki oddźwięk. Tylko niektórzy psychologowie odwołują się do cybernetyki, ale robią to deklaratywnie, to się tylko nazywa „ujęciem cybernetycznym”, polega zaś na wtrącaniu kilku ogólnych terminów cybernetycznych, jak np. system, sprzężenie zwrotne itp. Zdania w takich „cybernetyzowanych” publikacjach są mieszanką terminów psychologicznych i cybernetycznych.

Nie jest to bynajmniej wynikiem jakiegoś niedbalstwa tych autorów, lecz konsekwencją faktu, że terminy psychologiczne są przeważnie niezdefiniowanymi wyrazami zaczerpniętymi z języka potocznego (np. pamięć, myślenie, świadomość, uwaga itp.), i dopiero po wprowadzeniu ich do psychologii usiłuje się nadać im jakieś definicje, zresztą zwykle wśród nie kończących się sporów między psychologami o odmiennych upodobaniach. Na skutek takiego naruszania rygoru nauk ścisłych, żeby terminy wprowadzać na podstawie konwencji terminologicznych odnoszących się do określonej rzeczywistości, a nie na odwrót, cierpi właściwie cała psychologia.

W tym stanie rzeczy wprowadzanie niektórych terminów cybernetycznych pogarsza tylko sprawę, prowadzi bowiem do naruszenia jeszcze jednego rygoru, a mianowicie żeby w wypowiedziach cybernetycznych wszystkie terminy, bez wyjątku, były cybernetyczne, tzn. dawały się stosować do dowolnych systemów bez względu na tworzywo (np. zarówno do organizmów, jak i do maszyn). Nietrudno zauważyć, że terminy psychologiczne, z nielicznymi wyjątkami, nie spełniają tego wymagania. Nic więc dziwnego, że psychologowie, nawet mający najlepsze chęci do korzystania z cybernetyki, nie mogą się obyć bez wielu terminów psychologicznych. Niemożności tej nie można objaśniać specyficznością psychologii, rzekomo nie znajdującej odpowiedników w terminologii cybernetycznej. Chociaż bowiem psychologia jest specyficzna, to jednak cybernetyka jako nauka interdyscyplinarna jest niespecyficzna, dzięki czemu każda monodyscyplina może znaleźć w cybernetyce wszystko potrzebne na dostatecznym poziomie ogólności. To tak samo jak gdyby ktoś powoływał się na specyficzność psychologii jako argument przeciw korzystaniu z wzorów matematycznych. Trudność tkwi nie w specyficzności psychologii, lecz w nieokreśloności definicyjnej jej terminów. Tymczasem na granicy Cyberlandii stoją strażnicy sprawdzający w paszporcie każdego terminu, czy jest w nim wpisana porządna definicja.

Do tematyki tej książki są to sprawy marginesowe. Nawet gdyby psychologowie posługiwali się narzędziami cybernetycznymi z wszelkimi rygorami, nie załatwiłoby to sprawy owej luki między fizjologią a psychologią, nie dałoby odpowiedzi na pytanie, co jest „w środku”.

W miarę analizowania tej sprawy stawało się dla mnie coraz bardziej oczywiste, że na to pytanie nie otrzyma się odpowiedzi ani od fizjologów, ani od psychologów, chociażby zbrojnych w cybernetykę, lecz od samej cybernetyki. Skoro bowiem problem dotyczy przejścia od procesów energomaterialnych do procesów informacyjnych, to jest to problem sterowania z uwzględnieniem roli energii i informacji, a więc problem czysto cybernetyczny.

W ten sposób problem znalazł się na moim własnym warsztacie. Zabierając się do niego wyeliminowałem przede wszystkim wszelkie imitowanie organizmu za pomocą modeli cybernetycznych, ponieważ postępowanie takie jest narażone na liczne zarzuty, jak to się zresztą okazało przy rozmaitych próbach podobnego rodzaju.

Z konieczności modele muszą być uproszczone, co je ogranicza do spraw uważanych za istotne, a wtedy powstają spory na temat, co jest istotne, a co nie.

Przede wszystkim jednak, aby o organizmie wnosić z jego modelu, musi między nimi istnieć analogia . Chcąc się na nią powoływać, trzeba jej najpierw dowieść, a do tego celu konieczna jest znajomość struktury organizmu w zakresie, w którym chce się ją dopiero poznać na podstawie modelu. To jest błędne koło — pies gryzący własny ogon.

Metoda analogii bywa wprawdzie z powodzeniem stosowana, ale tylko w przypadkach uzasadnionych ciągłością zależności, co na podstawie ich znajomości w pewnym zakresie pozwala je określać przez ekstrapolację w innym zakresie. Tymczasem poszukiwanie źródła motywacji nie ma z takim postępowaniem nic wspólnego.

W najlepszym razie rozwiązania oparte na modelach cybernetycznych miałyby w mniejszym czy większym stopniu postać propozycji, byłyby więc podatne na zarzuty podważające, stając się przedmiotem nierozstrzygalnych przekomarzań, konfrontacji poglądów, w której każda strona pozostaje przy swoim. Krótko mówiąc, zmierzałem do znalezienia rozwiązania niepodważalnego.

Co więcej, nawet niepodważalne rozwiązanie uznałbym za nie wystarczające, gdyby dotyczyło tylko człowieka w ogólności, jako gatunku organizmów. Moim zamierzeniem było rozszyfrowanie źródła motywacji z dokładnością pozwalającą rozróżniać poszczególnych ludzi między sobą i wyjaśniać, dlaczego mają różne charaktery.

W końcu rozwiązanie okazało się prostsze, niż się spodziewałem, ale o tym będzie mowa dalej.

W jaki sposób je znalazłem?

Grupa naukowców uprawiających formologię, tj. dyscyplinę zajmującą się empirycznym badaniem kształtów, wyodrębniła grupę przedmiotów o kształtach, które nazwali „okrągłymi”, jak np. kształt przekroju pnia drzewnego, grzyba, jaja, koła wagonowego itp. Ku swemu niezadowoleniu stwierdzili przy tym, że przyjęte przez nich określenie jest nie dość precyzyjne, bo oto brzegi przekroju pnia drzewnego są zygzakowate z powodu nierówności kory, a znów okrągłość jajka jest inna wzdłuż niż w poprzek itp. Najbardziej zainteresowały ich koła wagonowe, jako odznaczające się powierzchnią najmniej chropowatą w stosunku do swoich rozmiarów, w związku z czym postanowili zbadać, czy nie udałoby się znaleźć jakieś przybliżonej zasady określającej kształt kół wagonowych i im podobnych.

Kiedy ktoś wyraził zdziwienie, dlaczego nie zajrzeli do jakiegokolwiek podręcznika geometrii, z którego mogliby się dowiedzieć o figurze geometrycznej zwanej kołem, formologowie zabrali się do lektury, ale byli rozczarowani. Nie zwlekając wybrali się do matematyków, aby im wyrazić swoje oburzenie: „Przecież to co wypisujecie, to czysta fikcja, koło geometryczne w rzeczywistości nie istnieje!” „Może i nie istnieje, nie wiemy — odpowiedzieli matematycy — ale my się tym nie interesujemy.”

Następnie formologowie udali się do fabryki wagonów, aby porozmawiać z technologami: „Jak dochodzicie do takiego kształtu kół wagonowych, jaki one mają?” „To proste — wyjaśnili technologowie — rysuje się koło w sposób znany z geometrii i według tego wykonuje się koła wagonowe. „Na to formologowie: „Przecież koła wagonowe nie mają kształtu koła geometrycznego, widzieliśmy pod mikroskopem.” „Technologowie zniecierpliwieli się: „Ale powinny mieć!”

Oczywiście żadni formologowie nie istnieli, wymyśliłem ich w celu uwydatnienia samej idei.

Idea ta brzmi: Zasady sterowania się ludzkiego organizmu są takie, jakie być powinny.

Znaczy to, że jeżeli określi się teoretycznie, jakie być muszą te zasady, to tym samym będzie wiadomo, jakie one są. Będzie to wiadomo pomimo niedostępności źródła motywacji do badań i dobierania jakiś modeli i trapienia się wątpliwościami, czy uda się je dobrać choćby w przybliżeniu trafnie.

Jak widać, jest to odwrócenie sprawy. Wszystkie dotychczasowe spory na temat rozmaitych teorii toczyły się wokół postulatu, żeby teoria pasowała do „rzeczywistości” (ściślej do empirii). Zamiast tego jest postulat, żeby „rzeczywistość” pasowała do teorii. Podobnie jak w opowieści o „formologach”: matematycy nie szukali takiej koncepcji koła, która by pasowała do kształtu kół wagonowych, lecz przeciwnie, to technologowie szukają takiej obróbki kół wagonowych, żeby ich kształt pasował do koła geometrycznego. Fakt, że im się to niezupełnie dokładnie udaje, nie dyskwalifikuje celowości takiego postępowania. To samo można powiedzieć, jeżeli mechanizm funkcjonowania człowieka niezupełnie dokładnie pasuje do klarowności zasad, według jakich funkcjonowanie to powinno się odbywać.

Spodziewam się tu protestów, że człowiek to nie koło wagonowe, które ma kształt bardzo zbliżony do kołowego, ponieważ do tego dążą konstruktorzy, człowieka się nie konstruuje, człowiek już jest.

Właśnie to, że człowiek jest, świadczy, że jest zbudowany według zasad potrzebnych do jego przetrwania w otoczeniu. Gdyby było inaczej, ludzkość już by wyginęła, a raczej nigdy by nie powstała.

Z kolei nasuwa się pytanie, jakie są te zasady. Oczywiście takie, według jakich musiałby być zbudowany system, żeby jego działania przeciwstawiały się zagrożeniom jego trwania w otoczeniu.

Znaczy to jednak, że przy formułowaniu takich zasad staje się obojętne, czy chodzi o człowieka (lub inne organizmy), czy o maszynę. Chodzi ogólnie o system funkcjonujący autonomicznie dzięki tym zasadom. Wykrycie ich nie jest więc monodyscyplinarnym problemem fizjologii, psychologii lub techniki, lecz problemem interdyscyplinarnym, cybernetycznym.


3 Można sobie wyobrazić, jakim szokiem byłoby sto lat temu studium profesor Elżbiety Fonberg, Nerwice — przesądy a nauka, Warszawa 1974, omawiające występowanie u zwierząt takich zjawisk, jak depresja, dziwactwa, histeria, halucynacje, fobie, homoseksualizm, sadyzm, masochizm, fetyszyzm, prostytucja itp.


Cyfryzacja - W.D. (autonom@o2.pl).

© autonom 2003-2017, autonom@o2.pl